Cześć!
Dziś będzie troszkę poważniej, ale nadal pozytywnie. Post dotyczy bezpośrednio mnie, dlatego bardzo Was proszę o uszanowanie moich refleksji i poglądów. Jest to dla mnie może nie trudny, ale ważny temat.
Dziś pogadam trochę o szarej rzeczywistości, pokonywaniu własnych barier, pewnego rodzaju kryzysie, ale i także o tym, co powstrzymuje nas w osiąganiu własnych celów oraz jak lenistwo zabiera nam sprzed nosa to, do czego dążymy. Zapraszam!
POPRZEDNI ROK SZKOLNY
W moim przypadku wszystko zaczęło się na końcu ubiegłego roku szkolnego. Wtedy w moim życiu pojawił się psiak, dlatego siłą rzeczy kilka dni szkolnych sobie odpuściłam. Zresztą... Koniec roku szkolnego z reguły oznacza luźne zajęcia i mało nauki. Dla mnie była to pierwsza klasa gimnazjum - pff, pierwszy rok w nowej szkole. Zero stresu, poznawanie nowych ludzi i środowiska, wszystko na luzie. Ale po tym, gdy "kilka dni" zamieniło się w długą listę nieobecności, zorientowałam się, że chodzę w kratkę. Ale z kolei, nic nie zmieniałam. Gdy był sprawdzian, zdarzało mi się nie iść do szkoły, tylko zostać w domu, a nawet pochodzić sobie po sklepach. Tak, to były w sumie wagary. Zawsze byłam dobrą uczennicą (nadal mimo to jestem!), a jednak musiałam sobie jakoś odreagować cały ciężki rok. Ocen przez to nie zawaliłam, pierwszy rok nauki w nowej szkole zakończyłam, mimo tych małych wybryków, z dobrymi wynikami, aczkolwiek zupełnie z siebie niezadowolona. To, że już pod sam koniec roku zdarzało mi się pakować się do szkoły tuż przed wyjściem, a lekcje często odrabiałam chwilę przed rozpoczęciem się lekcji, nie pozwalało mi być z siebie zadowoloną. Dostałam etykietkę "tej często nieobecnej", a do tego miałam poczucie winy, że oszukałam rodziców, nauczycieli, ale i samą siebie. Wiem, że niektórzy wagarują kilka razy w tygodniu, a ich średnia waha się między "zdam" a "nie zdam", ale ja do tych osób nie należę, więc nie mogłam się przełamać, i przestać być na siebie zła.
DO NIEDAWNA
Nadeszły wakacje, a wraz z ich początkiem, uznałam, że musiałam sobie przecież jakoś odreagować cały rok ciężkiej nauki, dlatego moja złość na siebie samą powoli zdawała się maleć. Przecież od przyszłego roku wezmę się w garść. Zorganizuję się tak, że lekcje odrabiać będę tuż po powrocie ze szkoły, potem chwilka nauki... a wieczorami film i herbata. Tak widziałam siebie w myślach. Czas pokazał, że w sumie, niewiele się zmieniło od zeszłego roku, to jest nie uciekłam od tego, czego chciałam uniknąć. Poza jedną istotną sprawą - nabrałam wielkiej chęci do zmiany. W wakacje wypoczęłam maksymalnie, jak to mam w zwyczaju (w moim odczuciu bardzo dobra cecha), kompletnie wyłączyłam się ze świata nauki i nie myślałam o szkole praktycznie wcale.
Jednak kiedyś to wszystko musiało na mnie spaść, a szkoła powrócić. Co prawda na początku byłam bardzo zorganizowana; słówek uczyłam się ze starannie przygotowanych fiszek, lekcje odrabiałam wcześnie, zaczęłam z bardzo dobrymi, jak dla mnie, ocenami. Jednak była to tylko kwestia czasu, kiedy znowu to, czego się bałam, powróciło. Znowu dopadł mnie leń (wcale niezwiązany z jesienią, nie pozwalam Wam tak myśleć!), znowu omijałam dodatkowy angielski na rzecz długich godzin w domu bezsensownie spędzonych z telefonem w ręku, znowu odrabiałam lekcje wieczorem, znowu nastawiałam budzik na 6 rano, żeby douczyć się tego, na co poprzedniego dnia miałam wcale niemało czasu. Nie mam wielu dodatkowych zajęć, a mimo to, czułam się bardzo zmęczona i wszystko zwalałam na brak czasu. Kilka tygodni zajęło mi ogarnięcie, że przecież w niektóre dni wracam ze szkoły o 14, a do wieczora siedzę w domu. Mam tyle czasu. Co z nim robię? Pożeracze czasu... Facebook, własny sufit, który zdaje się być fascynujący wtedy, gdy wcale nam tego nie potrzeba, bezsensowne gry... Najwyraźniej na tym upływały mi dni. Weekend. Miałam umówione trzy spacery z innymi psiarzami, które odwoływałam na ostatnią chwilę. Jakoś zbyt bardzo ceniłam sobie ten "czas wolny w domu", którego wcale nie łaknęłam z powodu jego braku. Nie wiem, dlaczego tak bardzo chciałam go zyskać choć odrobinę więcej. Mój pokój był brudny, ubrania leżały na krześle, łóżku i dywanie. Unikałam każdej dodatkowej czynności, nawet takiej, która była moim obowiązkiem. I co z moimi planami? Druga klasa się zaczęła, a ja po dwóch miesiącach wymiękłam.
OBECNIE
Od pewnego czasu zadaję sobie kilka pytań. Co stało się z tą dziewczyną, która poprawiała 5+? Co stało się z tą dziewczyną, która wychodziła na wcześniejszy tramwaj, byleby tylko się nie spóźnić? Co się stało z tą dziewczyną, która zawsze miała śliczne notatki, ładne zeszyty, która zawsze uczyła się wszystkiego do końca, wstawała punktualnie i przynosiła usprawiedliwienia każdej nieobecności dzień później? Co się stało z tą dziewczyną, która była dumna z siebie, dzięki czemu dawała powód do dumy innym?
Coś się zmieniło, skoro sama nie mogę poczuć się ze sobą dobrze. Ciągle za coś się obwiniam, wyparowała ze mnie dawna chęć do działania. Dlaczego? Nie wiem. Lenistwo, bariery w głowie, brak osoby, która pomogłaby mi przez to wszystko przejść, a raczej moja niechęć do rozmowy z potencjalnymi kandydatami na taką osobę. I co teraz? Zmiana! Musi być drastyczna, obudź się!
OBUDŹ SIĘ!
Wyznacz sobie dzień, od którego zaczniesz. Jeśli chcesz, daj sobie ostatni dzień lub dwa na życie po staremu. Bez sensu odkładać na później, ale w moim przypadku to bardzo pomogło; czułam się z taką możliwością bezpiecznie i komfortowo, a dodatkowo wsparła mnie ona w dalszych etapach działania.
Zmiany pomagają. Wielkie sprzątanie w pokoju, lekka zmiana jego wyglądu? A może warto zadziałać coś w kwestii swojego wizerunku? Nowe włosy, ciuch? Takie małe rzeczy będą Wam przypominały o wymarzonych celach. U mnie takim kopem był nowy aparat oraz zwyczajnie powyższe refleksje - co chcę tak właściwie zmienić?
Realna lista zadań i celów. Co chcesz osiągnąć? U mnie były to:
- wyeliminowanie lub przynajmniej zmniejszenie nieobecności na dodatkowych zajęciach i w szkole do minimum
- lepsza organizacja nauki
- zyskanie wolnego czasu na pożyteczne rzeczy
- poczucie dumy z samej siebie i z tego, co robię
Dążenie do wyznaczonych celów. Brzmi banalnie, ale zrozumiale, i to się liczy. Każdy chciałby umieć dążyć do własnych celów, jednak nie każdemu wychodzi, dlatego mam kilka rad. Pamiętajcie o tym, co napisałam na początku - zmiany pomagają. A jak nie zmiany, to coś, co będzie Wam o takiej chęci do odnalezienia właściwej drogi przypominało. Jak nie nowe włosy, to bransoletka lub kamyczek na parapecie, co kto lubi. Niech coś Wam o tym po prosu przypomina.
Symbol utraty. Na kartce napiszcie sobie Wasze cele. Przygotujcie dwie kartki - dwie szanse. Gdy Wam nie wyjdzie, pierwszą możecie wyrzucić i na własne oczy zobaczyć, jak Wasze cele się oddalają. Nie pozwólcie sobie zrobić tego z drugą kartką - ostatnią szansą.
Obserwowanie postępów i nagradzanie siebie. Analizuj własną pracę, myśl nad nią, zdaj sobie sprawę z postępów/ich braku.
Złote zasady. To lista zasad, których nie możesz złamać w dążeniu do swoich celów. Choćby nie wiem co.
Kładź się spać zadowolony. Po prostu.
DASZ RADĘ
U mnie nie jest jeszcze idealnie, obiecuję, że dam Wam znać, jakie postępy robię. Życzę Wam powodzenia w zmienianiu tego, co u Was wymaga zmiany!
Wooow. Pisanie tego posta mnie zmęczyło, przysięgam. Przysięgam także, że kolejny wpis będzie o wiele bardziej pozytywny, jednak i takie jak ten dzisiejszy czasem się przydają. Jeśli ktoś też miał problem z tym, żeby przerwać coś, co od dawna mu się nie podobało, niech koniecznie da znać!
Buziaki, do następnego!